Juliusz Verne

Dramat w przestworzach1

Tytuł oryginału francuskiego: Un drame dans les airs

 Drwp01.jpg (140146 bytes)

Tłumaczenie:

BARBARA SUPERNAT (1995)

Ilustracje: Léon Benett

 Opracowanie graficzne, przypisy i korekta: Krzysztof Czubaszek, Michał Felis, Andrzej Zydorczak


© Andrzej Zydorczak

 

rzyjechałem do Frankfurtu nad Menem 2 we wrześniu 185… roku. Mój przejazd przez główne miasta Niemiec chwalebnie znaczyły loty aerostatem.3 Do tego dnia jednak żaden z mieszkańców Związku4 nie towarzyszył mi w koszu balonu i nawet wspaniałe eksperymenty, dokonane w Paryżu przez panów Greena, Godarda oraz Poitevina nie wystarczyły, aby skłonić poważnych Niemców do spróbowania powietrznych podróży.

Tymczasem, gdy tylko rozeszła się po Frankfurcie wieść o moim planowanym pokazie, trzech notabli wyraziło chęć wzniesienia się w powietrze razem ze mną. Za dwa dni mieliśmy wznieść się w niebo z placu Komedii. Natychmiast zabrałem się za przygotowanie balonu. Zrobiony był z jedwabiu nasyconego gutaperką,5 substancją odporną na działanie kwasów i gazów, w pełni nieprzepuszczalną; jego objętość – trzy tysiące metrów sześciennych – pozwalała mu wznieść się na duże wysokości.

Datę lotu wyznaczono na dzień wielkich wrześniowych targów, na które ściągają do Frankfurtu tłumy. Gaz oświetleniowy, doskonałej jakości i o wspaniałej mocy wznoszenia został mi dostarczony w doskonałych warunkach i balon napełniony był około jedenastej rano. Wypełniłem go jednak jedynie w trzech czwartych, co było niezbędnym środkiem ostrożności, gdyż w miarę wznoszenia się warstwy atmosfery ulegają rozrzedzaniu a fluid6 zamknięty pod powłoką aerostatu, stając się bardziej elastyczny, mógłby wywołać jego eksplozję. Obliczenia których dokonałem pozwoliły mi określić ilość gazu, konieczną do uniesienia moich towarzyszy i mnie.

Mieliśmy wyruszyć w południe. Wspaniały to był widok, ten niecierpliwy tłum cisnący się wokół zarezerwowanej przestrzeni, zalewający cały plac, okoliczne uliczki i zdobiący domy wokół placu od parteru do szczytów dachów. Wielkie wiatry poprzednich dni ucichły. Z bezchmurnego nieba lał się paraliżujący żar. Atmosfery nie zakłócał najlżejszy powiew. W taką pogodę można opuścić się na ziemię w tym samym miejscu, z którego się z niej wzniosło.

Zabieraliśmy trzysta funtów7 balastu, rozdzielonego na worki; kosz okrągłego kształtu, czterech stóp8 średnicy i trzech wysokości, był wygodnie zamocowany; podtrzymująca go konopna sieć symetrycznie oplatała górną półkulę aerostatu; busola była na swoim miejscu, barometr podwieszony na kole ściągającym podtrzymujące kosz liny, a kotwica starannie przymocowana. Mogliśmy wyruszać.

Wśród ludzi cisnących się wokół ogrodzenia zauważyłem nerwowo zachowującego się młodego człowieka o bladej twarzy. Uderzył mnie jego widok. Był to wytrwały widz moich lotów, którego spotkałem już w różnych miastach Niemiec. Niespokojnym, zachłannym wzrokiem podziwiał dziwaczną, nieruchomą maszynę, znajdującą się o kilka stóp nad ziemią i jako jedyny wśród otaczających go ludzi zachowywał milczenie.

Wybiło południe. Nadeszła chwila odlotu. Moich towarzyszy podróży nadal nie było widać.

Posłałem do domu po każdego z nich i dowiedziałem się, że jeden wyjechał do Hamburga, drugi do Wiednia a trzeci do Londynu. Serca nie wytrzymały napięcia w momencie, gdy mieli podjąć podróż, która, dzięki zręczności dzisiejszych aeronautów, pozbawiona jest jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Ponieważ stanowili w pewnym sensie element programu święta, ogarnął ich lęk, że zostaną zmuszeni do wiernej jego realizacji. Uciekli więc z teatru w chwili, gdy podnoszono kurtynę. Ich odwaga była w sposób oczywisty odwrotnie proporcjonalna do kwadratu prędkości z jaką uciekali.

Tłum, na wpół rozczarowany, okazywał oznaki niezadowolenia. Nie zawahałem się wyruszyć sam. Aby uzyskać równowagę pomiędzy ciężarem własnym balonu a ciężarem, który miał unieść, zastąpiłem towarzyszy dodatkowymi workami piasku i wsiadłem do kosza. Dwunastu ludzi, którzy trzymali aerostat przy pomocy dwunastu lin przymocowanych do koła opasującego balon, popuściło je trochę między palcami i balon uniósł się o kilka stóp nad ziemię. Wiatru nie było, a powietrze ciężkie jak ołów, zdawało się tak gęste, że nie do przebycia.

– Czy wszystko gotowe? – krzyknąłem.

Mężczyźni odstąpili od balonu. Ostatni rzut oka pozwolił mi się upewnić, że mogłem ruszać.

– Uwaga!

Pośród tłumu powstało zamieszanie, wyglądało to, jakby chciano sforsować ogrodzenie.

– Puścić wszystko!

Balon uniósł się powoli ale odczułem uderzenie, które przewróciło mnie na dno kosza.

Kiedy się podniosłem, znalazłem się twarzą w twarz z nieprzewidzianym pasażerem, wiadomym młodym człowiekiem.

– Witam pana! – powiedział z flegmą.

– Jakim prawem?…

– Jestem tutaj?… Prawem, które uniemożliwia panu mnie wyprosić!

Patrzyłem osłupiały na intruza. Jego tupet zamurował mnie, lecz on nie zwracał uwagi na moje zdziwienie.

– Czy mój ciężar panu przeszkadza? – powiedział. – Pozwoli pan…

I nie czekając na moje przyzwolenie, wypróżnił dwa worki z piaskiem za burtę.

– Proszę pana – powiedziałem, przyjmując jedyne możliwe stanowisko – pojawił się pan tutaj…– dobrze! Zostaje pan… – dobrze! Ale tylko ja kieruję aerostatem…

– Pańska uprzejmość jest iście francuska – odpowiedział. – Pochodzi ona z tego samego kraju co ja! Ściskam w myśli rękę, której pan mi odmawia. Proszę czynić, co do pana należy i działać jak pan zechce! Czekam aż pan skończy…

– Aby?…

– Aby porozmawiać.

Barometr spadł do dwudziestu sześciu cali.9 Byliśmy na wysokości około sześciuset metrów nad miastem, ale nic nie zdradzało poziomego ruchu balonu, ponieważ masy powietrza, w których był unieruchomiony, płynęły razem z nim. Migoczący upał kąpał leżącą pod naszymi stopami ziemię i nadawał konturom przedmiotów żałosne niezdecydowanie. Przyjrzałem się znów mojemu towarzyszowi. Był to człowiek w wieku około trzydziestu lat, skromnie ubrany. Jego surowe rysy zdradzały nieokiełznaną energię. Wydawał się mocno umięśniony.

Całkowicie zafascynowany tym cichym wznoszeniem, pozostawał nieruchomy, usiłując rozróżnić obiekty, które zamazywały się w niewyraźnej dali.

– Wstrętna mgła! – powiedział po chwili.

Nie odpowiedziałem.

– Jest pan na mnie zły – stwierdził. – Ba! Nie mogłem zapłacić za moją podróż, trzeba więc było wsiąść przez zaskoczenie.

– Ależ nikt panu nie każe wysiadać!

– Pan zapewne nie wie, że podobna historia przydarzyła się hrabiom de Laurencin i de Dampierre, kiedy odbywali lot w Lyonie 15 stycznia 1784 roku. Młody kupiec Fontaine sforsował barierkę ryzykując uszkodzenie maszyny! Odbył podróż i nikt od tego nie umarł!

– Zaraz po wylądowaniu porozmawiamy – odpowiedziałem, dotknięty lekkim tonem, jakim do mnie mówił.

– Ach, nie mówmy o powrocie!

– Myśli pan więc, że będę opóźniał lądowanie?

– Lądowanie! – rzekł zaskoczony. – Lądowanie! Najpierw zacznijmy się wznosić.

I zanim zdołałem mu przeszkodzić, dwa worki z piaskiem powędrowały za kosz – nawet nie zostały opróżnione!

 Drwp02.jpg (141596 bytes)

– Panie! – wykrzyknąłem z wściekłością.

– Znam pańskie zdolności – odpowiedział spokojnie nieznajomy – a pańskie wspaniałe loty stały się głośne. Skoro doświadczenie jest siostrą praktyki, jest ono poniekąd kuzynką teorii, a ja poczyniłem długie studia nad sztuką latania. To wpłynęło na mój rozum! – dorzucił smutno, zapadając w milczące zamyślenie.

Balon znów wzniósł się i pozostał nieruchomy.

Nieznajomy popatrzył na barometr i powiedział:

– No to jesteśmy na ośmiuset metrach! Ludzie wyglądają jak robaczki! Niech pan patrzy! Myślę, że to z tej wysokości należy zawsze oceniać ich proporcje! Plac Komedii przekształcił się w wielkie mrowisko. Proszę zobaczyć tłum, który się przetacza po bulwarach i na zmniejszający się Zeil.10 Jesteśmy nad katedrą. Men jest już tylko białawą linią, przecinającą miasto, a ten most, Mein-Brücke,11 wydaje się nitką rzuconą między dwoma brzegami rzeki.

Temperatura powietrza lekko się obniżała.

– Nie ma takiej rzeczy, której bym nie zrobił dla mojego gospodarza – powiedział mój towarzysz. – Jeżeli jest panu zimno, zdejmę moje okrycie i użyczę go panu.

– Dziękuję – odrzekłem oschle.

– Och, potrzeba czyni prawo. Proszę dać mi rękę, jestem pańskim rodakiem, mogę pana wiele nauczyć i rozmowa ze mną złagodzi zamieszanie, jakie wprowadziłem.

Usiadłem, nie odpowiadając, w przeciwległym kącie kosza. Młodzieniec wyjął zza poły podróżnego płaszcza grubą teczkę. Była to praca o latających maszynach.

– Posiadam – powiedział – najdziwniejszą kolekcję rycin i karykatur, które powstały na temat naszych pasji powietrznych. Podziwiano i zarazem wyszydzano te cenne odkrycia! Szczęśliwie nie jesteśmy już w epoce, w której bracia Montgolfier12 chcieli stworzyć sztuczne chmury z pary wodnej i wyprodukować gaz, mający własności elektryczne, poprzez kompostowanie mokrej słomy i siekanej wełny.

– Chce pan więc umniejszyć zasługi wynalazców? – zapytałem, ponieważ miałem swój udział w tej przygodzie. – Nie było to pięknym dowieść możliwości wzniesienia się w przestworza?

– O, proszę pana, któż śmiałby podważyć glorię pierwszych nawigatorów powietrznych? Trzeba było olbrzymiej odwagi, by się unieść za pomocą tych kruchych powłok, zawierających tylko ogrzane powietrze! Ale, pytam pana, jakiego postępu dokonała aerostatyka od wzlotów Blancharda,13 to znaczy od prawie wieku? Niech pan popatrzy!

Nieznajomy wyjął rycinę ze swojego zbioru.

– Oto – powiedział – pierwsza podróż lotnicza, podjęta przez Pilâtre’a des Rosiers oraz markiza d’Arlandes, cztery miesiące po wynalezieniu balonów. Ludwik XIV14 odmawiał wyrażenia na nią zgody i jako pierwsi zaryzykować ową powietrzną eskapadę mieli dwaj skazani na śmierć. Pilâtre des Rosiers oburzył się na taką niesprawiedliwość i przy pomocy intryg uzyskał zgodę na wyruszenie. Nie wynaleziono jeszcze takiego kosza, który czyni manewrowanie łatwym i na dole montgolfiera,15 przy jego zwężeniu, królowała jeszcze okrągła galeryjka. Obaj więc aeronauci musieli pozostawać bez ruchu na przeciwległych końcach tej galeryjki, gdyż wilgotne siano, którym była załadowana, uniemożliwiało jakiekolwiek ruchy. Pod otworem, na dole balonu, podwieszone było palenisko; gdy podróżnicy chcieli się unosić, rzucali w to palenisko siano, ryzykując pożarem maszyny; bardziej podgrzane powietrze nadawało balonowi siłę wznoszenia. Dwaj śmiałkowie wyruszyli 21 listopada 1783 z ogrodów la Muette, które oddał do ich dyspozycji Delfin.16 Aerostat wzniósł się majestatycznie, poleciał wzdłuż wyspy Łabędzi, przeleciał nad Sekwaną na wysokości Conference i, kierując się pomiędzy kopułą Pałacu Inwalidów a Szkołą Wojskową, zbliżył się do kościoła Saint-Sulpice. Wtedy aeronauci zwiększyli płomień, przelecieli nad bulwarem aż nad brzeg Enfer. Dotykając ziemi, balon całkiem zwiotczał i przykrył pod swoimi fałdami na kilka chwili Pilâtre’a des Rosiers!

– Złowroga przepowiednia! – powiedziałem, zainteresowany tymi bliskimi mej duszy szczegółami.

– Przepowiednia katastrofy, która miała później nieszczęśnika kosztować życie! – smutnym głosem odpowiedział nieznajomy. – Nigdy nie odczuwał pan niczego podobnego?

– Nigdy.

– Ha! Nieszczęścia przychodzą bez ostrzeżenia! – dorzucił mój towarzysz, po czym zamilkł.

W tym czasie posuwaliśmy się na południe i Frankfurt uciekł już spod naszych stóp.

– Możemy napotkać burzę – powiedział młody człowiek.

– Wcześniej wylądujemy – odpowiedziałem.

– Też coś! Lepiej się wznieść! Pewniej przed nią uciekniemy.

I dwa nowe worki piasku wyrzucone zostały za burtę.

Balon wzniósł się z dużą prędkością i zatrzymał się na tysiącu dwustu metrach. Odczuć się dało intensywne zimno, lecz promienie słońca, które uderzały o powłokę balonu, rozszerzały gaz i nadawały mu jeszcze większą siłę wznoszenia.

– Proszę się nie obawiać – powiedział nieznajomy. – Mamy jeszcze trzy i pół tysiąca sążni17 powietrza nadającego się do oddychania. Poza tym, niech się pan nie przejmuje tym, co robię.

Spróbowałem się podnieść, ale energiczna dłoń przygwoździła mnie do ławki.

– Pańskie nazwisko? – spytałem.

– Moje nazwisko? Po co je panu?

– Pytam się, jakie jest pańskie nazwisko!

– Zowię się Herostrates18 lub Empedokles,19 jak pan woli.

Ta odpowiedź ostatecznie mnie zaniepokoiła.

Trzeba powiedzieć, że nieznajomy rozmawiał z tak niezwykle zimną krwią, że zacząłem się zastanawiać, z kim miałem do czynienia.

– Proszę pana – kontynuował – nie wymyślono niczego nowego od czasów fizyka Charlesa.20 Cztery miesiące po odkryciu aerostatu, ten zręczny człowiek wynalazł zawór, który wypuszcza gaz, kiedy balon jest zbyt napełniony lub gdy pragniemy się opuścić; kosz, który ułatwia manewrowanie maszyną; siatkę trzymającą powłokę balonu i rozkładającą ciężar na całą jego powierzchnię; balast, który pozwala na wzniesienie się i wybranie miejsca lądowania; powłokę kauczukową, która czyni materiał nieprzepuszczalnym; barometr, wskazujący osiągniętą wysokość. Charles także użył wodoru, który, czternaście razy lżejszy od powietrza, pozwala na dotarcie do najwyższych warstw atmosfery i nie naraża na niebezpieczeństwo pożaru w powietrzu. Pierwszego grudnia 1793 roku trzy tysiące widzów cisnęło się wokół ogrodów Tuileries. Charles uniósł się w powietrze, a żołnierze prezentowali mu broń. Przeleciał w powietrzu dziewięć mil21 ze zręcznością, której nie przewyższyli dzisiejsi aeronauci. Król obdarzył go rentą dwóch tysięcy liwrów,22 gdyż wtedy wspomagano jeszcze wynalazczość!

Nieznajomy zdawał się lekko zdenerwowany.

– Ja, proszę pana – podjął ponownie – przeprowadziłem studia i nabyłem przekonania, że pierwsi aeronauci kierowali swoimi balonami. Pomijając Blancharda, którego twierdzenia wydają się wątpliwe, Guyton de Morveau nadał przy pomocy wioseł oraz steru ruch i wyczuwalny kierunek lotu swojej maszynie. Ostatnio w Paryżu pewien zegarmistrz, pan Julien, dokonał przekonywujących doświadczeń na Hippodromie23 a jego maszyna o podłużnym kształcie poruszała się pod wiatr. Pan Petin wymyślił ułożenie nad sobą czterech balonów z wodorem i przy pomocy poziomych, częściowo zwiniętych żagli, ma nadzieję otrzymać takie zaburzenie równowagi, które pochylając maszynę nada jej ruch skośny. Mówi się o motorach mających przezwyciężyć prądy powietrzne, takich jak na przykład śmigło; ale śmigło poruszając się w środowisku ruchomym nie da żadnych rezultatów. Ja, proszę pana, ja odkryłem jedyny sposób na kierowanie balonem i żadna akademia nie przyszła mi z pomocą, żadne miasto nie wypełniło żadnego z moich listów subskrypcyjnych, żaden rząd nie chciał mnie wysłuchać! To nikczemność!

Nieznajomy przemawiał, żywo gestykulując, co powodowało gwałtowne ruchy kosza. Z trudem udawało mi się utrzymać go w równowadze.

Balon, napotkawszy szybszy prąd powietrza, unosił nas tymczasem na południe, utrzymując wysokość tysiąca pięciuset metrów.

– Oto Darmstadt24 – powiedział mój towarzysz, wychylając się z kosza. – Czy widzi pan zamek? Niezbyt wyraźnie, nieprawdaż? Czegoż chcieć? Upał przed burzą powoduje drganie powietrza i kształtu przedmiotów. Trzeba wprawnego oka aby rozpoznać miejscowości!

– Jest pan pewien, że to jest Darmstadt? – spytałem.

– Bez wątpienia. Jesteśmy o sześć mil od Frankfurtu.

– Trzeba więc opuszczać się!

– Schodzić! Nie chce pan chyba lądować na wieżach dzwonnic – powiedział drwiącym głosem nieznajomy.

– Nie, ale w pobliżu miasta, tak.

– Dobrze! Omińmy więc jego wieże!

To mówiąc, mój towarzysz chwycił za worki z balastem. Rzuciłem się ku niemu, lecz on powalił mnie jedną ręką, a balon, odciążony, wzniósł się na dwa tysiące metrów.

– Niech pan zachowa spokój – powiedział – i niech pan nie zapomni, że Brioschi, Biot, Gay-Lussac, Bixio i Barral na większych jeszcze wysokościach dokonywali eksperymentów naukowych.

– Proszę pana, musimy się opuścić – zacząłem od nowa, próbując łagodności. – Wokół nas zaczyna się burza. Nie byłoby ostrożnym…

– Ach! Wyjdziemy wyżej od niej i nie będziemy się jej już lękać! – wykrzyknął mój towarzysz. – Cóż piękniejszego niż dominować nad chmurami wiszącymi nad ziemią! Czyż nie jest honorem tak żeglować po podniebnym oceanie? Najwięksi podróżowali tak jak my. Markiza i hrabina de Montalembert, hrabina Podenas, panna La Garde, markiz de Montalembert wyruszyli razem z Faubourg Saint Antoine ku nieznanym brzegom a książę de Chartres wykazał się ogromną zręcznością i przytomnością umysłu podczas swojego lotu 15 lipca 1784. W Lyonie, hrabiowie de Laurencin i de Dampierre, w Nantes pan de Luynes, w Bordeaux – d’Arbelet des Granges, we Włoszech kawaler Andreani, współcześnie zaś książę Brunszwiku pozostawili na niebie ślad swojej chwały. Aby dorównać takim osobowościom trzeba wznieść się wyżej niż oni w niebieskie otchłanie! Zbliżyć się do nieskończoności to ją zrozumieć!

Rozrzedzenie powietrza mocno rozszerzało wodór w aerostacie i obserwowałem jak jego dolna część, celowo wcześniej nienapełniona, nadyma się i czyni koniecznym uchylenie zaworu. Ale mój towarzysz nie wydawał się godzić abym prowadził maszynę według mojej woli. Postanowiłem więc w tajemnicy pociągnąć za linę połączoną z zaworem, podczas gdy on perorował z zapamiętaniem, gdyż zdawało mi się – o zgrozo! – że już wiem, z kim mam do czynienia! To było zbyt przerażające! Opuściliśmy Frankfurt czterdzieści minut temu a z południa nadciągały pod wiatr gęste chmury, gotowe na zderzenie się z nami.

– Czy utracił pan wszelką nadzieję na powodzenie pańskich starań? – zapytałem z zainteresowaniem… bardzo interesownym.

– Wszelką nadzieję! – głucho odparł nieznajomy. – Raniły mnie odmowy, kpiny, lecz te ośle kopniaki mnie dobiły. Taka jest odwieczna męka nowatorów! Niech pan spojrzy na z wszystkich epok pochodzące karykatury, których pełna jest moja teczka!

Podczas gdy mój towarzysz wertował swoje papiery, chwyciłem nieznacznie za linę od zaworu. Należało się jednak obawiać, że usłyszy świst, podobny do odgłosu spadającej wody, który wydaje wylatujący gaz.

– Ileż szyderstw robiono z księdza Miolan! – powiedział. – Miał on wznieść się z Janninetem i Bredinem. Podczas operacji balon ich zajął się ogniem a motłoch rozszarpał go na strzępy. Później karykatura z Dziwacznych zwierząt nazwała ich Miaulant, Jean Minet i Gredin.25

Pociągnąłem za sznur od zaworu i barometr zaczął się podnosić. Czas był najwyższy! Z południa dawały się słyszeć odległe grzmoty.

– Niech pan spojrzy na tę grawiurę26 – kontynuował nieznajomy, nie podejrzewając moich manewrów. – Oto ogromny balon unoszący statek, zamki, domy itp. Karykaturzyści nie myśleli, że ich kpiny staną się rzeczywistością! Ten wielki statek jest w pełni wyposażony: na lewo ster z pomieszczeniem dla pilotów, na dziobie salony dla pasażerów, olbrzymie organy i armata, którą zwołuje się mieszkańców Ziemi lub Księżyca, na rufie obserwatorium i balon ratunkowy. Na obwodzie koszary, na lewo latarnia, a dalej górne galerie spacerowe, żagle, skrzydła. Poniżej – kawiarnie i olbrzymi sklep z zapasami żywności. Należy zwrócić uwagę na ten wspaniały podpis: “Wymyślony dla szczęścia rodzaju ludzkiego, ten glob wyruszy niezwłocznie do krainy Lewantu,27 a po powrocie ogłosi swoje podróże na oba bieguny i na krańce zachodnie.” Nie trzeba się o nic troszczyć, wszystko jest przewidziane. Będzie istniał dokładny cennik, ale cena będzie jednaka dla najdalszych krajów naszej półkuli, czyli około tysiąca luidorów28 za każdą z rzeczonych podróży. Można powiedzieć, że suma ta jest dość umiarkowana wobec szybkości, wygód i rozrywek zapewnionych w tymże pojeździe. Rozrywek, których tu, na dole, nie doświadczysz, zważywszy, iż tam każdy znajdzie to, co sobie wymarzył. I tym sposobem, w tym samym miejscu, jedni będą na balu, drudzy w uzdrowisku, jedni będą się objadać, inni pościć, kto będzie chciał dyskutować ze światłymi umysłami – znajdzie odpowiednią osobę, głupi – równego sobie. Tak właśnie przyjemność będzie zasadą życia powietrznego światka! Wszystkie te wynalazki wydrwiono… Ale gdyby nie to, że moje dni są już policzone, zobaczono by, że te powietrzne plany mogą być rzeczywistością!

Wyraźnie opadaliśmy. On tego nie zauważał!

– Niech pan spojrzy jeszcze na tę grę w balony – podjął, rozkładając przede mną kilka grawiur ze swojej wielkiej kolekcji. – Ta gra zawiera całą historię sztuki aerostatycznej. Stworzona jest dla wybitnych umysłów. Gra się w nią przy pomocy kości i żetonów o każdorazowo ustalanej wartości, którą się wypłaca lub przyjmuje w zależności od pola, na którym się stanęło.

– Jak się zdaje – powiedziałem – przestudiował pan dogłębnie naukę o lotach powietrznych?

– Tak, proszę pana, tak! Od Faetona, od Ikara, Architasa,29 wszystko zbadałem, skondensowałem, poznałem! Dzięki mnie sztuka powietrzna oddałaby wielkie usługi światu, gdyby tylko Bóg zachował mnie przy życiu! Ale tak nie będzie!

– Dlaczego?

– Gdyż zwę się Empedokles lub Herostrates!

Szczęśliwie, balon zbliżał się ku ziemi. Ale gdy się spada, niebezpieczeństwo jest takie samo na stu jak na stu tysiącach stóp!

– Czy pamięta pan bitwę pod Fleury? – kontynuował mój towarzysz, którego twarz coraz bardziej się ożywiała. – To podczas tej bitwy Coutelle, na rozkaz rządu, zorganizował kompanię aerostierów!30 Podczas oblężenia Maubeuge generał Jourdan31 zyskał takie korzyści z tego sposobu obserwacji, że dwa razy dziennie, wraz z samym generałem Coutelle’em, wznosił się w powietrze. Komunikacja pomiędzy aeronautą a aerostierami przytrzymującymi balon odbywała się przy pomocy białych, czerwonych i żółtych chorągiewek. Często strzelano z karabinów i armat do aparatu w chwili, gdy wzbijał się w powietrze, ale bezskutecznie. Gdy Jourdan przygotowywał się do oblężenia Charleroi, Coutelle udał się w pobliże tego miejsca, wzniósł się z równiny Jumet i obserwował je przez siedem czy osiem godzin wraz z generałem Morlotem, co miało na pewno wpływ na zwycięstwo pod Fleury. I w istocie, generał Jourdan wielce chwalił pomoc, którą przyniosły mu powietrzne obserwacje. Lecz cóż, mimo zasług, jakie balon wyświadczył w czasie tej kampanii i podczas wojny belgijskiej, rok, który rozpoczął jego karierę wojskową również ją zakończył. A szkoła w Meudon, ufundowana przez rząd, została zamknięta przez Bonapartego32 po jego powrocie z Egiptu! “Ale czegoż można oczekiwać od dziecka, które dopiero się narodziło?” – powiedział Franklin.33 Dziecko urodziło się żywotne, nie należało go zabijać!

 Drwp03.jpg (142253 bytes)

Nieznajomy oparł czoło na rękach i zamyślił się na chwilę. Potem, nie podnosząc głowy, powiedział:

– Mimo mego zakazu otworzył pan zawór?

Puściłem sznur.

– Na szczęście – powiedział – mamy jeszcze trzysta funtów balastu!

– Jakie są pańskie plany? – rzekłem.

– Nigdy nie przebył pan morza? – zapytał.

Poczułem, że blednę.

– Źle się stało, że zepchnęło nas w stronę Adriatyku, to przecież tylko strumyk! Ale wyżej znajdziemy być może jakieś inne prądy – powiedział.

Nie patrząc na mnie odciążył balon z kilku worków piasku. Głosem pełnym groźby rzekł:

– Pozwoliłem panu otworzyć zawór ponieważ rozszerzanie gazu groziło pęknięciem balonu! Ale niech pan tego więcej nie robi!

I kontynuował swoją przemowę:

– Zna pan historię przelotu Blancharda i Jefferiesa z Dover do Calais?34 To było coś wspaniałego! Siódmego stycznia 1785 roku, przy północno-zachodnim wietrze, na wybrzeżu Dover napełniono ich balon gazem. Błąd w wyważeniu i, ledwo wystartowali, musieli wyrzucić balast, by nie spaść z powrotem. Zostawili tylko trzydzieści funtów. Było to zbyt mało, a ponieważ wiatr się nie wzmagał, bardzo powoli posuwali się w stronę wybrzeży Francji. W dodatku przepuszczalność materiału powodowała powolne uciekanie gazu i po około półtorej godziny podróżnicy spostrzegli, że opadają.

“ – Co robić? – spytał Jefferies.

– Jesteśmy zaledwie w trzech czwartych drogi – odpowiedział Blanchard – i bardzo nisko! Wznosząc się, spotkamy być może bardziej pomyślne wiatry.

– Wyrzućmy resztę piasku!

Balon nabrał nieco wysokości ale po chwili znów zaczął opadać. Mniej więcej w połowie drogi aeronauci pozbyli się książek i narzędzi. Kwadrans potem Blanchard spytał Jefferiesa:

– Barometr?

– Podnosi się! Jesteśmy zgubieni, a tu widać już brzegi Francji!

Dał się słyszeć jakiś wielki hałas.

– Balon się rozdarł? – spytał się Jefferies.

– Nie, to ubytek gazu spowodował zwiotczenie dolnej części balonu! Ciągle spadamy! Jesteśmy zgubieni! Wszystkie niepotrzebne rzeczy za burtę!

Żelazne racje jedzenia, wiosła i ster zostały wyrzucone do morza. Aeronauci byli na stu metrach zaledwie.

– Wznosimy się – powiedział doktor.

– Nie, to tylko zryw spowodowany zmniejszeniem ciężaru! I żadnego statku w zasięgu wzroku! Żadnej barki na horyzoncie! Do morza ubrania!

Nieszczęśnicy rozebrali się, ale balon ciągle spadał.

– Blanchard – powiedział Jefferies – miał pan sam odbywać tę podróż; zgodził się pan mnie zabrać; poświęcę się! Rzucę się do wody, a balon, odciążony, wzniesie się wyżej!

– Nie, nie, to byłoby straszne.

Balon coraz bardziej wiotczał i jego wklęsłość, tworząc rodzaj spadochronu, przyciskała gaz do ścianek i powodowała dalszą jego ucieczkę!

– Żegnaj przyjacielu! – powiedział doktor. – Niech Bóg pana prowadzi!

 Drwp04.jpg (146455 bytes)

Miał się rzucić w dół, lecz Blanchard go zatrzymał.

– Mamy jeszcze jeden sposób. Możemy odciąć liny przytrzymujące kosz i zawiesić się na siatce!35 Być może balon się wzniesie. Przygotujmy się! Ale…barometr spada! Wznosimy się! Wiatr staje się chłodniejszy! Jesteśmy uratowani!

Podróżnicy widzą już Calais! Ich radość jest bliska szaleństwu! Kilka chwil potem spadli na las w Guines.”

– Myślę, że w podobnych okolicznościach nie wziąłby pan wzoru z Jefferiesa! – dodał nieznajomy.

Oślepiające masy chmur przepływały przed naszymi oczami. Balon rzucał cienie na te kłęby i otaczał się nimi jak aureolą. Zagrzmiało pod koszem. Sytuacja była przerażająca!

– Lądujmy! – wykrzyknąłem.

– Lądować, kiedy tutaj czeka na nas słońce! Na dół worki!

I balon został odciążony o następne pięćdziesiąt funtów!

Na trzech tysiącach metrów zatrzymaliśmy się nieruchomo. Nieznajomy mówił bez przerwy. Byłem kompletnie załamany, podczas gdy on zdawał się brać siły z samego siebie.

– Przy dobrym wietrze polecimy daleko! – krzyczał. – Na Antylach są prądy powietrzne o szybkości stu mil na godzinę! Po koronowaniu Napoleona Garnerin wypuścił, o jedenastej wieczorem, balon udekorowany kolorowymi światełkami. Wiał wiatr północno-północno-zachodni. Następnego dnia o poranku mieszkańcy Rzymu witali go nad wieżami Bazyliki Świętego Piotra! My dolecimy dalej… i wyżej!

Ledwo go słyszałem. Wszystko wokół mnie dudniło. W chmurach zrobił się prześwit.

– Niech pan patrzy na to miasto – powiedział nieznajomy. – To Spire!36

Przechyliłem się przez kosz i zauważyłem małe, czarnawe skupisko domów. To było Spire. Ren, normalnie tak szeroki, wydawał się być rozwiniętą wstążką. Ponad naszymi głowami niebo miało kolor ciemnego lazuru. Ptaki opuściły nas już dawno, gdyż w tak rozrzedzonym powietrzu ich lot byłby niemożliwy. Byliśmy sami w przestworzach, ja i nieznajomy!

– Chyba nie musi pan wiedzieć, dokąd pana zabieram – powiedział i wyrzucił za burtę busolę. – Ach, spadanie to piękna rzecz! Wie pan, że niewiele zanotowano wypadków aeronautycznych od czasu Pilâtre’a des Rosiers aż do porucznika Gale’a, a nieszczęścia są zawsze spowodowane nieostrożnością. Pilâtre des Rosiers wyruszył z Romainem z Boulogne trzynastego czerwca 1785 roku. Do swego balonu na gaz podczepił montgolfiera na ciepłe powietrze, by uniknąć potrzeby utraty gazu czy wyrzucania balastu. To było tak, jak postawić beczkę prochu na piec! Nieostrożni śmiałkowie dotarli na wysokość czterystu metrów i natrafili na przeciwne wiatry, które odrzuciły ich nad pełne morze. Żeby zejść z powrotem, Pilâtre chciał uchylić zawór aerostatu, ale lina od niego zahaczyła o balon i rozdarła go tak bardzo, że opróżnił się w jednej chwili. Spadł na czaszę pod sobą, która zawirowała i pociągnęła nieszczęsnych w dół. Roztrzaskali się po kilku sekundach. Przerażające, nieprawdaż?

Byłem jedynie w stanie powiedzieć:

– Litości, lądujmy!

Ze wszystkich stron przytłaczały nas chmury a przerażające detonacje, które odbijały się echem w czaszy aerostatu, huczały wokół nas.

– Pan nadużywa mojej cierpliwości! – wykrzyknął intruz. – Nie będzie pan więc wiedział, czy się wznosimy, czy opadamy!

I barometr podzielił los busoli wraz z kilkoma workami piasku. Musieliśmy być na jakichś pięciu tysiącach metrów. Kilka sopli zaczęło się już tworzyć na ścianach kosza, a chłód przenikał mnie do szpiku kości.

Tymczasem straszliwa burza rozpętała się pod nami. Z tym, że my byliśmy ponad nią.

– Proszę się nie bać – powiedział do mnie nieznajomy. – Tylko ludzie nieostrożni stają się ofiarami. Olivari, który zginął w Orleanie,37 wzniósł się w papierowym balonie. Jego kosz zawieszony pod podgrzewaczem i obciążony materiałami palnymi stał się pastwą dla ognia. Olivari spadł i zabił się! Mosment wzniósł się nad Lille na lekkiej platformie, która na skutek drgań straciła równowagę. Mosment spadł i zabił się! W Mannheim38 papierowy balon Bittorfa zapalił się w powietrzu. Bittorf spadł i zabił się! Harris poleciał źle skonstruowanym balonem, którego zawór był za wielki i nie mógł się domknąć. Harris spadł i zabił się! Sadler, pozbawiony balastu wskutek przedłużającej się podróży, został zniesiony nad Boston i zderzył się z kominami. Sadler spadł i zabił się! Coking opadał na składanym spadochronie, który uważał za doskonały. Coking spadł i zabił się! Ja, ja ich wielbię, te ofiary własnej nieostrożności, i umrę jak oni! Wyżej! Wyżej!

Przed moimi oczami przepłynęły wszystkie dusze tego nekrologu! Rozrzedzenie powietrza i promienie słoneczne zwiększały objętość gazu i balon ciągle się wznosił! Machinalnie spróbowałem otworzyć zawór, ale nieznajomy odciął sznur kilka stóp powyżej mojej głowy… Byłem zgubiony!

– Czy widział pan wypadek pani Blanchard? – spytał. – Ja widziałem! Szóstego lipca 1819 roku byłem w Tivoli. Pani Blanchard miała lecieć malutkim balonem, celem uniknięcia kosztów napełniania i była zmuszona wypełnić go całkowicie. Uchodzący przez wewnętrzny przewód gaz pozostawiał za balonem prawdziwą smugę wodorową. Pani Blanchard zabrała ze sobą rodzaj krążka ze sztucznymi ogniami, który chciała później zapalić. Był podwieszony do kosza przy pomocy stalowej linki. Wcześniej wielokrotnie dokonała prób. Tego dnia zabrała ze sobą dodatkowo mały spadochron obciążony fajerwerkiem, który miał przerodzić się w srebrny deszcz. Zamierzała go wyrzucić po zapaleniu za pomocą specjalnie w tym celu spreparowanego lontu. Wystartowała. Wokół panowała ciemna noc. W chwili zapalania tej petardy pani Blanchard była na tyle nieostrożna, że przeciągnęła lont pod słupem wodoru ulatniającego się z balonu. Wpatrywałem się w nią. Nagle nieoczekiwana jasność rozświetliła ciemności. Myślałem, że to niespodzianka zręcznej aeronautki. Światło zwiększało się, nagle zniknęło i pojawiło się na szczycie aerostatu w formie olbrzymiej fontanny palącego się gazu. To złowrogie światło zalało bulwar i całą dzielnicę Montmartre. Widziałem jak nieszczęsna kobieta podniosła się, próbowała dwa razy zacisnąć przewód balonu aby ugasić ogień, potem usiadła w koszu i próbowała pokierować opadaniem, gdyż nie spadała. Spalanie gazu trwało kilka minut, balon stawał się coraz mniejszy i wciąż obniżał się, ale nie było to spadanie! Wiatr wiał z północnego-zachodu i znosił aparat w stronę Paryża. W okolicach domu nr 16 na ulicy de Provence były wspaniałe ogrody i aeronautka mogłaby tam wylądować bezpiecznie. Lecz co za pech! Balon i kosz zniosło na dach domu. Uderzenie było lekkie. “Na pomoc!” – krzyczała nieszczęsna. Natychmiast tam pobiegłem. Kosz ślizgał się po dachu, natrafił na żelazną klamrę. Pod wpływem wstrząsu pani Blanchard została wyrzucona z kosza i upadła na bruk. Zabiła się!

Te historie zmroziły mi krew. Nieznajomy stał z odkrytą głową, zjeżonym włosem i nieprzytomnymi oczyma.

Nie miałem żadnych złudzeń! Znałem już całą, przerażającą prawdę! Miałem do czynienia z szaleńcem!

Wyrzucił resztę balastu i wznieśliśmy się na co najmniej dziewięć tysięcy metrów! Z nosa i z ust ciekła mi krew!

– Czy jest coś piękniejszego niż stać się męczennikiem nauki? – krzyczał wariat. – Potomność czyni ich świętymi!

Nie słyszałem go już. Szaleniec rozglądnął się i ukląkł, mówiąc mi do ucha:

– A katastrofa Zambecarriego? Zapomniał pan o niej? Niech pan słucha! Siódmego października 1804 roku wydawało się, że pogoda się poprawia W poprzednie dni wiał wiatr i nie ustawał deszcz, ale lot zapowiedziany przez Zambecarriego nie mógł być przeniesiony. Wrogowie szydzili z niego i trzeba było lecieć, by ratować przed publicznym ośmieszeniem naukę i siebie. Było to w Bolonii.39 Nikt mu nie pomógł przy wypełnianiu balonu.

W towarzystwie Andréoliego i Grossettiego wzbił się o północy. Balon wznosił się powoli, bo przedziurawił go deszcz i uchodził z niego gaz. Trzej nieustraszeni podróżnicy mogli obserwować barometr tylko za pomocą lampy karbidowej. Zambecarri nie jadł od dwudziestu czterech godzin. Podobnie Grossetti.

“ – Przyjaciele – rzekł Zambecarri – robi mi się zimno, jestem zupełnie wycieńczony. Umieram.

I padł bez życia w galeryjce. To samo stało się z Grossettim. Jedynie Andréoli czuwał. Zaczął potrząsać Zambecarrim i po kilku próbach udało mu się wyrwać go ze stanu odrętwienia.

– Co się dzieje? Dokąd lecimy? Jaki jest kierunek wiatru? Która godzina?

– Druga!

– Gdzie busola?

– Rozbita!

– Wielki Boże! Płomień latarni gaśnie.

– Nie może się palić w tak rozrzedzonym powietrzu! – powiedział Zambecarri.

Nie było księżyca, a niebo pogrążone było w złowieszczym mroku.

– Andréoli, zimno mi, zimno mi! Co robić?

Nieszczęśni opadali wolno poprzez warstwę białawych chmur.

– Cicho! – powiedział Andréoli. – Słyszysz?

– Co? – zapytał Zambecarri.

– Jakiś dziwny hałas!

– Wydaje ci się!

– Nie!”

Wyobraża pan sobie tych podróżników w środku nocy wsłuchujących się w niezrozumiałe dźwięki? Czy zderzą się z jakąś wieżą? Czy zrzuci ich na dachy?

“– Słyszysz? Jakby odgłos morza!

– Niemożliwe!

– To jest szum fal!

– Światła! Dajcie światło!

Po pięciu nieudanych próbach udało się Andréoliemu zwiększyć płomień latarni. Była trzecia rano. Szum fal stał się ogłuszający. Kosz balonu nieomal dotykał powierzchni wody!

– Jesteśmy zgubieni! – zawołał Zambecarri i wyrzucił olbrzymi worek balastu.

– Ratunku! – krzyczał Andréoli. Kosz uderzył w wodę, a fale sięgały im piersi.

– Wyrzućmy do morza przyrządy, ubrania i pieniądze!”

Aeronauci rozebrali się całkowicie. Odciążony balon uniósł się do góry z niezwykłą szybkością. Zambecarri zaczął silnie wymiotować. Grossetti krwawił obficie. Ich oddechy były tak krótkie, że nieszczęśni nie mogli mówić. Zimno przenikało ich do głębi i błyskawicznie pokryli się warstwą szronu. Księżyc wydawał im się czerwony jak krew. Około pół godziny maszyna szybowała na wysokościach, po czym wpadli do morza. Była czwarta rano. Ciała rozbitków do połowy zanurzone były w wodzie, a balon niczym żagiel ciągnął ich przez kilka godzin. O poranku znaleźli się na wysokości Pesaro, o cztery mile od wybrzeża. Już mieli tam przybić, kiedy nagłe uderzenie wiatru odrzuciło ich na pełne morze. Byli zgubieni! Przerażeni właściciele barek uciekali na ich widok. Na szczęście pewien światlejszy rybak wyłowił ich, wciągnął na pokład i wysadził w Ferradzie.

Niezwykła podróż, prawda? Zambecarri był człowiekiem energicznym i dzielnym. Kiedy tylko wrócił do siebie po tych przeżyciach, znowu zaczął latać.

W czasie jednego z lotów uderzył w drzewo, a alkohol z lampy prymusowej wylał się na jego ubranie i zaczęło ono płonąć. Maszyna również zajęła się ogniem. Wylądował na ziemi poparzony!

Dwudziestego pierwszego września 1812 roku wykonywał ponownie lot w Bolonii. Jego balon zaczepił się o drzewo, i tym razem znów lampa stała się zarzewiem ognia. Zambecarri spadł i zabił się!

 Drwp05.jpg (154386 bytes)

Czy w obliczu tych faktów będziemy się jeszcze zastanawiać!? Nie! Im wyżej się wzniesiemy, tym bardziej śmierć nasza będzie chwalebna!

Balon całkowicie pozbawiony wszelkich przedmiotów wyniósł nas na niewyobrażalne wysokości! Aerostat wibrował w powietrzu. Przy takiej ciszy wydawało się, że najmniejszy nawet hałas rozsadzi sklepienie niebieskie. Nasz Glob, jedyny obiekt w bezkresie przyciągający mój wzrok, niknął, a ponad nami niebo usiane gwiazdami rozciągało się w głębokich ciemnościach. Dziwaczne indywiduum stanęło przede mną.

– Godzina wybiła! – powiedział. – Trzeba umrzeć! Ludzie nas odrzucili! Nienawidzą nas! Bądźmy ponad to!

– Litości! – wyrzekłem.

– Odetnijmy liny. Niech ten kosz pozostanie w przestworzach! Zmieni się kierunek siły przyciągania i wylądujemy na Słońcu.

Beznadziejność sytuacji zmobilizowała mnie. Rzuciłem się na szaleńca, zwarliśmy się ciałami i nastąpiła straszna walka. Lecz zostałem pokonany i obłąkaniec, unieruchamiając mnie kolanem, odcinał liny kosza.

– Raz… – powiedział.

– Mój Boże!…

– Dwa!…trzy!…

Dokonałem nadludzkiego wysiłku, wyprostowałem się i odepchnąłem gwałtownie wariata.

– Cztery! – powiedział.

Kosz odpadł, ale instynktownie chwyciłem za liny i wciągnąłem się na siatkę. Szaleniec zniknął w przestrzeni!

 Drwp06.jpg (126870 bytes)

Balon poniosło na niewymierną wysokość! Dał się słyszeć okropny trzask! Nadmiernie rozrzedzony gaz rozerwał powłokę balonu! Zamknąłem oczy…

 

ilka chwil później ocuciło mnie wilgotne ciepło. Znajdowałem się wewnątrz płonącej chmury. Balon obracał się z zawrotną szybkością. Popychany wiatrem robił poziomo ze sto mil na godzinę, a błyskawice krzyżowały się wokół niego.

Jednak mój upadek nie był zbyt szybki. Kiedy znów otworzyłem oczy, zobaczyłem wieś. Byłem dwie mile od morza, a huragan popychał mnie w jego kierunku z wielką siłą. Nagle gwałtowne szarpnięcie pozbawiło mnie punktu zaczepienia, dłonie mi się rozwarły, linka wyślizgnęła z palców i znalazłem się na ziemi.

Linka kotwicy, ciągnąc się po ziemi, zaczepiła o jakąś rozpadlinę i mój balon, teraz już definitywnie odciążony, zagubił się w dali nad wodami morza.

 

 

iedy doszedłem do siebie, leżałem w łóżku u jakiegoś wieśniaka w Harderwick,40 maleńkiej mieścinie w rejonie Gueldry,41 piętnaście mil od Amsterdamu, na brzegach Zuyderzee.42

Cud uratował mi życie, ale moja podróż stanowiła jedno pasmo ryzykanckich posunięć wariata, których nie mogłem uniknąć.

Niechaj to zatrważające opowiadanie, będące nauką dla czytających je, nie zniechęca zdobywców podniebnych dróg!

 

 

 

 

Przypisy

1 Ten krótki utwór ukazał się we Francji po raz pierwszy w La Musée des familles w 1851 roku pod tytułem Pewna podróż powietrzna, a następnie w 1874 roku w zbiorze opowiadań wydanych pod wspólnym tytułem Doktor Ox. W Polsce wydany został jedyny raz w Biesiadzie Literackiej z roku 1877, pod tytułem Dramat w balonie.

2 Frankfurt nad Menem – miasto w Niemczech, (land Hesja), leżące nad rzeką Men.

3 aerostat – statek powietrzny, balon.

4 Związek – inaczej kraj związkowy, czyli Niemcy, będące federacją landów.

5 gutaperka – substancja wydobywana z różnych części niektórych roślin, zwłaszcza z drzewa gutaperkowego; twarda, krystaliczna, nie przepuszczająca wody.

6fluid – ciągła, nieważka substancja za jaką uważano w XVII-XVIII w. ciepło, elektryczność, magnetyzm.

7funt – jednostka wagi równa 0,5 kg.

8 stopa – jednostka długości; prawdopodobnie używana jest tu stopa paryska równa 0,325 m.

9 dwudziestu sześciu cali – około 660 mm.

10 Zeil – ratusz we Frankfurcie. Teraz nazywa się tak ulica z bogatymi sklepami.

11 Mein Brücke – teraz nosi nazwę Alte Brücke.

12 Montgolfier Joseph Michel (1740-1810) i Jacques Etienne (1745-1791) – Francuzi, wynalazcy i konstruktorzy pierwszego balonu powietrznego.

13 Blanchard Nicolas Franç ois (1738-1809) – aeronauta francuski.

14 Ludwik XIV (1638 -1715) – król Francji od roku 1643.

15 montgolfier – balon napełniany gorącym powietrzem.

16 Delfin - w latach 1349-1830 tytuł następców tronu francuskiego.

17 sążeń – miara długości równa sześciu stopom, czyli 1,95 m; tu: około 6800 m.

18 Herostrates (IV w.p.n.e.) – szewc z Efezu, który by zdobyć sławę, podpalił w 356 r. p.n.e. świątynię Artemidy w Efezie, jeden z siedmiu cudów świata; potocznie: człowiek zdobywający sławę przez zbrodnię.

19 Empedokles (483-424) – filozof z Agrygentu, podający się za bóstwo; wg podania miał pod postacią ognistej łuny rozpłynąć się w niebie.

20 Charles Jacques Alexandre (1746-1823) – fizyk francuski, pierwszy zastosował napełnianie balonów (tzw. szalierów) wodorem.

21 dziewięć mil – tu: mila francuska (jednostka długości) równa 3898 m (właściwie Charles przeleciał 43 km, czyli około 11 mil).

22 liwr – jednostka monetarna, francuski odpowiednik funta.

23 hippodrom – tor wyścigów i pokazów konnych; tu: nazwa własna takiego miejsca w Paryżu.

24 Darmstadt – miasto w Niemczech (land Hesja), w dolinie rzeki Ren.

25 gra słów bazująca na brzmieniu nazwisk : Miolant, Janninet et Bredin brzmi bardzo podobnie do Miaulant, Jean Minet et Gredin, co oznacza : Miauczący, Jan Kotek i Łajdak. [przyp. tłumacza].

26 grawiura – rodzaj odbitki rysunku.

27 kraina Lewantu – kraje na wschód od Włoch, leżące w basenie Morza Śródziemnego.

28 luidor – złota moneta francuska.

29 Faeton, Ikar, Architas – Faeton: syn boga słońca Heliosa; poprosił o powożenie rydwanem słonecznym i byłby spalił Ziemię, gdyby Zeus go nie strącił; Ikar, syn Dedala: uciekając z ojcem przy pomocy skrzydeł zrobionych z piór i wosku zbliżył się zbytnio do słońca, wosk się roztopił i Ikar zginął w morzu; Architas???

30 aerostier – słowo utworzone na wzór swego francuskiego odpowiednika aérostier, oznaczające osobę kierującą z ziemi balonem za pomocą lin.

31 Jourdan Jean Baptiste (1762-1833) – generał Wielkiej Rewolucji Francuskiej, od 1804 r. marszałek napoleoński.

32 Napoleon I Bonaparte (1769-1821) – cesarz Francuzów w latach 1804-1814, 1815.

33 Benjamin Franklin (1706-1790) – amerykański polityk, przyrodnik, filozof, wynalazca, współtwórca Stanów Zjednoczonych.

34 Dover – miasto w Anglii, nad brzegiem Kanału La Manche; Calais – miasto we Francji, również nad brzegiem owego kanału, dokładnie po drugiej jego stronie.

35 …zawiesić się na siatce – w ten sam sposób ratowali się przed wpadnięciem do morza bohaterowie innej powieści tegoż autora - Tajemniczej wyspy.

36 Spire, właśc. Speyer – miasto w Niemczech, nieco na północ od Karlsruhe.

37 Orlean – miasto we Francji; nie mylić z amerykańskim Nowym Orleanem.

38 Mannheim – miasto w Niemczech (land Badenia-Wirtembergia).

39 Bolonia – miasto w północnych Włoszech.

40 Harderwick – właśc. Harderwijk.

41 Gueldra – właśc. Gerderland.

42 Zuidersee – dawniej zatoka morska, obecnie zamieniona w polder, czyli osuszony obszar depresyjny.